On tak zdecydował?
– Ja. Znikał z domu, a bardzo chciałem być z tatą. Wczepiałem się w niego jak rzep i dziecięcymi sposobami zmuszałem, żeby mnie zabierał. Jako starszy nastolatek już sporo umiałem, również strzelać, i stałem się po prostu przydatny.
A po jego śmierci?
– Trwałem w myślistwie z ludzką bezwładnością losu. Wszyscy to znamy. Uwarunkowaną realiami, w których się urodziłem i żyłem. Trzymało mnie środowisko – znajomi, imprezowanie. Młode chłopaki byliśmy, po 30 lat, szumieliśmy sobie w tym lesie przy ognisku z gitarą, gorzałką, z dziewczynami, ze strzelbą. Super było.
Z tego się tak łatwo nie rezygnuje?
– Ma się pełne przekonanie, że to jest naprawdę dobre życie, które chciałoby się przekazać swoim dzieciom. To, że był to jedyny sposób życia, jaki znałem, nie przychodziło mi do głowy, bo i skąd? Sam też zabierałem syna na polowania. Przecież ojciec chciałby przekazać to, co jest najlepsze w życiu, czyż nie? Dzwonił do mnie wczoraj młody mężczyzna, ojciec zabierał go na polowania od dziecka. Ten młody człowiek jakoś z tego wyszedł i chce napisać książkę o tym, jak go myślistwo straumatyzowało.
Pana straumatyzowało?
– Do dziś mam lekkie PTSD po tych wszystkich strasznych rzeczach, które się zdarzały, a których oczywiście żaden myśliwy by nie chciał.
To dlaczego się zdarzały?
– Jeżeli się zabija, to zdarzyć się musi wszystko – i tak się dzieje. Trafi się w brzuch, wątrobę, dolną żuchwę, odstrzeli kolana… Robi się straszliwie rzeczy, ale człowiek usprawiedliwia się jakoś, żeby mógł dalej robić to, co robił do tej pory.
W jaki sposób?
– Usprawiedliwia się wytrychem: „trzeba dokarmiać, nie ma drapieżników i musimy ograniczać liczbę zwierząt, bo wzrosłyby szkody łowieckie. Musimy zabijać, bo zwierzyna nas zeżre“.
A nie zeżre?
– Niby jak?! Wartość produkcji roślinnej kraju wynosi średnio 60 mld zł. Wysokość szkód łowieckich to około 100 mln zł, a to stanowi 1,6 promila tej produkcji. To tak, jakby dziki, jelenie i sarny zjadły 1,6 kg z 1000 kg jakichś płodów rolnych. Tymczasem straty przy zbiorach i produkcji wynoszą 5-8 proc. jej wartości, a plony mogą wahać się rok do roku o 30 proc. zależnie od warunków wegetacji. Te 1,6 promila skutkuje roczną kwotą 3 zł na jednego obywatela. To jest jedna kalarepka, pęczek rzodkiewek lub trochę ponad kilogram ziemniaków. W skali roku!
Lokalnie to czasem duży problem.
– Oczywiście. I rolnikom teoretycznie należą się rekompensaty 1:1 za plony zjedzone przez zwierzynę. Tyle że za te ubytki mają płacić z własnych dochodów myśliwi. Pieniądze na to pochodzą z mięsa dzikich zwierząt, którym myśliwi handlują. Warto tu dodać, że spożycie dziczyzny w Polsce to 8 dag na osobę rocznie. Wychodzi na to, że to zwierzęta swoimi ciałami płacą za każdego zjedzonego kartofla i to ze znacznym naddatkiem. Jeżeli chodzi o rolników, szkody łowieckie wypłacane przez myśliwych są obszarem nieprzesadnej finansowo, ale dotkliwej, systemowej niesprawiedliwości społecznej. Mieszkam na wsi i mam to na co dzień. To absolutnie powinno leżeć w gestii naszego państwa, które teraz, przy pomocy myśliwych, wygodnie umywa od tego ręce. Można ten problem rozwiązać poprzez ustanowienie funduszu odszkodowawczego na poziomie kraju (są na to pomysły) i zaangażowanie gmin w szacowanie szkód (kiedyś już tak było). Kołom łowieckim gminy wystawiałyby po okresach szacowania szkód dwa razy do roku fakturę VAT.
Myśliwi, dokarmiając, mówią, że w ten sposób troszczą się o zwierzęta.
– Mogą tak mówić, może jeszcze ktoś uwierzy. Prawie cała ta karma trafia na nęciska pod ambonami. Z troski? Myśliwi dokarmiają przede wszystkim dlatego, żeby zwabić zwierzę pod samą ambonę i wpakować w jej kulę. W Polsce stoi około 133 tysiące ambon, a wiele z nich to ambony z nęciskami. Na dokarmianie co roku idzie 100-120 tysięcy ton karmy. W hodowli zamkniętej z tej ilości paszy można wyhodować 250 tys. świń o masie 100-115 kg. Tak masywne dokarmianie zwiększa płodność zwierząt dzikich, a przy okazji roznosi także ASF. Dokarmianie działa tak, jakby w szpitalu zakaźnym wszyscy jedli z jednej miski. No i rodzi się więcej zwierzyny, więcej więc można zabić, czyli można mieć udane polowania. I o to chodzi.
Myśliwi szukają usprawiedliwień. Sam przez lata chciałem w to wszystko wierzyć, w ten cały „brak drapieżników, szkody łowieckie i potrzebę dokarmiania“. Bardzo mi to było potrzebne, bo kto chce o sobie myśleć, że zabija tylko dlatego, że ma z tego przyjemność i że go to rajcuje?
Rajcowało?
– Jasne! Chyba każdego myśliwego to rajcuje. Przeżycia o takiej skali emocji są niedostępne w codziennym życiu. Nic nie ma porównania z wypadami z kolegami w łowisko. Nie dość, że spędza się czas w naturze, to jeszcze z karabinem. Trudno sobie nawet wyobrazić, jakie to jest wciągające na różnych poziomach. Człowiek czuje się wyjątkowy, dopuszczony do dobra coraz rzadszego, do eksploatacji dzikiej przyrody, w której staje się wręcz panem życia i śmierci.
Dlaczego przestał pan strzelać?
– To był lipiec 1995 r., choć coś ważnego działo się we mnie już wcześniej. Strzelałem niechętnie i na polowania jeździłem bez emocji, coś we mnie umierało wraz z zabijanymi zwierzętami. Opadały mi jakieś kolejne łuski z oczu, coraz wyraźniej dochodziło do mnie, co naprawdę robię. A wtedy w lipcu patrzyłem sobie z przyjemnością na dwie sarny. Aż tu nagle z żyta wyskoczyły wprost na nie dwa psy! Strzeliłem do pierwszego, wybuchła mi w lunecie jego strzaskana łapa, dołożyłem drugą kulę, pies zniknął… Sparaliżowało mnie i już nie miałem nawet grama sił, aby go znaleźć, popatrzeć w jego gasnące oczy i go dobić. Nigdy więcej już nie polowałem.
Czy istnieje coś takiego jak „Polska Partia Myśliwych“?
– Od kiedy pamiętam. I nie tylko o politykę chodzi. Opowiem historyjkę.
Proszę.
– W końcówce poprzednich rządów PO Lasy Państwowe wymyśliły coś niezwykle zręcznego – program dla Puszczy Białowieskiej pod nazwą „Leśne Dziedzictwo Europy“ (LDE), popierany przez samorządy Hajnówki, Narewki i Białowieży. Ten program zakładał, że w Hajnówce powstanie Centrum Nauk Przyrodniczych na wzór Centrum Nauki Kopernik, a w okolicach Browska długa ścieżka w koronach drzew ze wspaniałym widokiem na dolinę Narewki i Rezerwat Ścisły. Rzecz na świecie niespotykana.
Byłem zaangażowany wtedy w prace zespołu, który miał opracować smartfonową aplikację dla osób, które znajdą się w Puszczy Białowieskiej. Sprawa LDE była poważna, dotyczyła ogromnej inwestycji, przy okazji której setki milionów złotych miały zostać przekazane samorządom m.in. na gazyfikację.
Na naradę do Browska zjechała się wierchuszka – dyrektor regionalny LP, przedstawiciele Ministerstwa Środowiska, w tym główny konserwator przyrody. Zgłosiłem wystąpienie.
Na jaki temat?
– Zwierząt zamieszkujących Puszczę i polowań. To są prestiżowe tereny łowieckie Lasów Państwowych przyciągające zagranicznych myśliwych kupujących możliwość zastrzelenia jakiegoś zwierzęcia w tym pierwotnym lesie. Wtedy w Puszczy Białowieskiej myśliwi zabijali około 1500 dużych zwierząt.
Staję przed audytorium: „Panowie, program Leśne Dziedzictwo Europy zakłada, że będziecie chcieli zaprosić do Puszczy 400 tys. turystów rocznie. Wielu z nich przyjedzie na rykowisko. Jakiś tata, mama i synek ukryją się nad polaną, żeby obejrzeć ten wspaniały spektakl. No i na oczach tych ludzi ktoś zastrzeli jelenia, a potem zacznie go patroszyć. A co, jeśli kula przeszyje krzaki, w których ci ludzie siedzą? Przy takiej ilości strzałów to się zdarzy prędzej czy później. Co wtedy powiecie tym ludziom? Przepraszam?“. Patrzyłem na ich miny. Mieli skamieniałe twarze.
Przerwali panu?
– Nie, co więcej, po wystąpieniu podszedł do mnie dyrektor regionalny Lasów Państwowych, myśliwy oczywiście, pogratulował i powiedział, że zwróciłem im uwagę na ważną kwestię i muszą się nad tym zastanowić, bo „rozumie pan, łowiectwo musi istnieć pomimo tego planu“. Obiecywał, że będą kolejne narady. Nie odbyła się już żadna.
Co się stało z programem?
– Nadleśniczy, który prowadził naszą grupę, został zwolniony, a program – rozwiązany. Wydatki ministerstwa i Lasów Państwowych na tym etapie sięgały już 20 mln zł. Pieniądze poszły wniwecz.
Na początku lat dwutysięcznych na owianej legendą naradzie Lasów Państwowych w ośrodku „Jagiellońskie“ w Białowieży z ust dyrektora generalnego LP padło zdanie, że „musimy bronić Puszczy Białowieskiej jak Stalingradu! Jeśli tu padniemy, to polegniemy gdzie indziej“. To hasło dalej działa. Wcale nie chodzi o finanse z handlu drzewem z Puszczy, bo te są trwale deficytowe – nadleśnictwa od dawna utrzymywane są dzięki setkom milionów dotacji. Ekonomicznie to po prostu stoi na głowie. Chodzi o istnienie trzech obwodów łowieckich, tzw. Ośrodków Hodowli Zwierzyny LP. Leśnicy trzymają Puszczę w mocnym, myśliwskim uchwycie. Podobnie zjawiska obecne są w skali kraju. Myśliwi tworzą w Polsce niewidzialną, ale stalową sieć powiązań działającą na rzecz swojej organizacji i prywatnego hobby. Są w strukturach administracyjnych i politycznych kraju.
I kto zarządza tą strukturą?
– Nawet nie muszą się ze sobą jakoś specjalnie porozumiewać. Kiedy na biurko wójta czy innego urzędnika trafia coś, co mogłoby jakoś kolidować z myślistwem, ten człowiek od razu wie, co oznacza powiedzenie, że bliższa ciału koszula…
Udaje się umieszczać ludzi ze strzelbą na wysokich stanowiskach w Ministerstwie Środowiska. Sam ich spotykałem. Przychodzili na nasze – NGO’sów – spotkania z ministrem. Pytałem, czy są myśliwymi, na co oburzony minister odpowiadał, że nawet jeśli, to jest to ich prywatne hobby, w które on nie ma prawa wnikać. Zwracałem uwagę na konflikt interesów, bo ci ludzie mogli w sposób niejawny działać na rzecz swojego stowarzyszenia i wpływać na politykę całego państwa. Ale to nie był dla ministra interesujący wątek. Nieujawnieni myśliwi ulokowani na różnych stanowiskach w administracji kraju oraz w strukturach politycznych mogą działać niejawnie na rzecz swojej własnej organizacji – PZŁ. Pospolicie zdarza się, że polityk jest myśliwym – np. ministrem środowiska, obrony narodowej, spraw zagranicznych, posłem na Sejm, senatorem, ba, nawet prezydentem RP! Bywa również decyzyjnym urzędnikiem w Ministerstwie Klimatu i Środowiska, dyrektorem GDOŚ lub RDOŚ lub dyrektorem Lasów Państwowych. Jeszcze raz postawię kwestię: jak postąpi myśliwy – urzędnik czy polityk, gdy na jego biurko trafi sprawa dotycząca jego życiowej pasji i hobby? Jest to niestety pytanie retoryczne. Niejawność działań polujących decydentów ulokowanych na każdym poziomie zarządzania państwem jest ciemną sferą. Dlatego wśród leśników – myśliwych (większość Służby Leśnej poluje) i tzw. zwykłych myśliwych, popularne jest powiedzenie: „Rządy i ministrowie się zmieniają – leśnicy i myśliwi zostają“. Spójrzmy choćby na ustawę o działalności lobbingowej, która w sprawie myśliwych jest kompletnie bezzębna. Przed rozmową z panem przejrzałem sejmową komisję Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych…
Pozwoli pan, że otworzę sobie listę. Przewodnicząca – Urszula Pasławska z PSL-u.
– Myśliwa do kwadratu.
Wiceprzewodnicząca Anna Paluch z PiS.
– Dałaby się za myślistwo pokroić.
Wiceprzewodniczący Dariusz Bąk, również PIS…
– Myśliwy. Jan Duda, członek komisji, myśliwy. I tak dalej… To jest Komisja Ochrony Środowiska!
Ilu myśliwych może być w Sejmie?
– Za czasów SLD poseł Jerzy Czepułkowski założył Parlamentarny Zespół ds. Kultury i Tradycji Łowiectwa, do którego należało 80 posłów. Dziś może być 30-40 polujących posłów, ale pewności mieć nie możemy. Ale niech będzie, że z myślistwem związanych jest w Sejmie około 30 posłów. I jest to rażąca nadreprezentacja. Załóżmy, że w Senacie nie ma ani jednego, w co nie wierzę. Spośród 37 mln Polek i Polaków myślistwo uprawia 132 tysiące. To ok. 0,36 proc. społeczeństwa. Zgodnie ze sprawiedliwą partycypacją społeczną w Sejmie i Senacie myśliwych mogłoby być dwóch. I wystarczy. To byłaby adekwatna reprezentacja. Wysłaliśmy do wszystkich posłów zapytania, odpowiedzieli akurat ci, którzy nie są myśliwymi.
Dlaczego?
– Bo taką maskującą strategię przyjęło całe myślistwo – zauważyli, że już dawno nie mają poparcia społecznego. Uznali więc, że nie będą pokazywać w mediach strzelania czy patroszenia, żeby nie dolewać oliwy do ognia. Kiedyś sami publikowali filmiki, jak myśliwy po strzale kopie byka w jądra, żeby sprawdzić, czy zwierzę jeszcze żyje. Jeśli żyło, to pakował mu kulę w kark. Albo filmujący myśliwy pozwalał psom szarpać ciężko rannego dzika, bo to dla nich dobry trening. Na porządku dziennym było chwalenie się odciętymi głowami i wymachiwanie poranioną gęsią trzymając w dłoni jej głowę, żeby zerwać rdzeń kręgowy i w ten sposób rannego ptaka dobić, tzw. „kręciołek“.
Niedawno wiceminister środowiska Mikołaj Dorożała puścił na obradach zespołu do spraw nowelizacji ustawy łowieckiej film, na którym widać pływające, ranne dzikie gęsi. Nie mają już siły uciekać, dogorywają z połamanym śrutem skrzydłem czy przestrzelonym brzuchem. Ich rodzinne klucze poleciały dalej, na odwieczne zimowiska. Przejmujący, tragiczny obraz. Mam relację, jak na zbiorniku Mietkowskim wlokące się skrzydło gęsi przymarzło do lodu. Dla myśliwych „polowanie na pióro“ to świetna przygoda. W Polsce zabija się co roku ok. 200 tysięcy ptaków, a rani jeszcze około pół miliona.
Dlaczego aż tyle?
– Krzyżówka leci z prędkością 90-110 km/godz., strzela się w różnej widoczności, w różnych kierunkach i z różnych odległości. Myśliwi to nie są snajperzy, to są amatorzy strzelectwa. Zresztą, po co w ogóle zabijać ptaki?! Myśliwi mówią, że zabijają gęsi z powodu szkód łowieckich. Ale przecież nikt nie płaci za nie. Umyka im też to, że rocznie zabijają około 10 tys. gęsi, tymczasem przez nasz kraj migruje ich około miliona. Jak śmierć 1/100 populacji gęsi może wpłynąć na zmniejszenie wielkości szkód?! Również z powodów strzeleckich 1/4 dużych zwierząt jest najpierw raniona po pierwszym strzale. Trzeba zwierzę odszukać i je dobić strzałem za ucho albo w nasadę karku. Nie wszystkie uda się doścignąć… Kości, które pospolicie spotykamy w lesie, są kośćmi właśnie tych zwierząt – zranionych, które ukryły się gdzieś w ostępach i umarły. To są znaczące ilości zwierząt, a nie ma tego w żadnych statystykach. Myśliwy nie ma żadnego obowiązku, by taki fakt ze swojego polowania ujawnić.
Polował pan kiedyś z politykami?
– Przyjechali kiedyś do nas na polowanie na Mazury razem wierchuszką redakcji czasopisma Łowiec Polski. To było jeszcze w PRL-u. Wydawało mi się wtedy, że stosowali się do myśliwskiego kodeksu etycznego. W tych czasach za zabicie lochy w wysokiej ciąży albo lochy prowadzącej młode myśliwego zawieszano wówczas na rok. Nie było litości, koledzy się nawzajem nie chronili. Natomiast teraz ten kodeks wylądował w błocie, a myśliwi zwyczajnie dali się użyć.
Do czego dali się użyć?
– Uczestniczą w czymś w rodzaju zwierzęcego genocydu. Za państwowe pieniądze pod sztandarem walki z ASF-em zabijają ciężarne i karmiące lochy. Kasa jest spora. 650 złotych za lochę, 300 za każdego innego dzika. RP wypłaciła już z tego tytułu prawie 600 mln zł. Choć naukowcy mówią tak, że jaśniej się nie da: zabijanie dzików jest przeciwskuteczne, ponieważ ASF rozprzestrzenia się głównie poprzez bezpośredni kontakt człowieka z dzikiem zakażonym tym wirusem. Gdy już jesteśmy przy myśliwskich finansach, to myśliwi umawiają się w swoim kole myśliwskim na zwrot kosztów polowania, tzw. „strzałowe“. Zazwyczaj myśliwy otrzymuje pomiędzy 20 a 40 proc. wartości tuszy.
Co pan myśli o próbach wprowadzenia obowiązkowych badań psychologicznych dla myśliwych? Do 70. roku musieliby się badać raz na 5 lat, po 70. raz na dwa lata.
– Myśliwi są grupą, która ma prawo do dosyć swobodnego używania broni w dostępnej dla wszystkich przestrzeni publicznej. Bardzo nie chcą tych badań. A przecież giną i są ranieni ludzie. Pomiędzy 2015 a 2019 r. było 30 zdarzeń – ciężkich zranień i śmierci. Między 2020 a 2023 r. zabili siedem osób, ranili 17. I to tylko przy okazji polowań. A ta broń jest w ich rękach również poza polowaniami i bywają tego tragiczne skutki. Z jakiego to powodu myśliwi z takim uporem bronią się przed tymi badaniami? Jaka jest prawda?
Marcin Możdżonek, szef NRŁ argumentuje, że sparaliżowałoby to i tak niewydolny system opieki psychologicznej.
– System opieki psychologicznej to nie jest problem i kompetencje pana Możdżonka, prezesa NRŁ. Domeną i kompetencją PZŁ jest zabijanie zwierząt żyjących na wolności.
Kolejny argument myśliwych przeciw: dlaczego regularnie badać się mają tylko oni, a nie posiadacze broni sportowej i antycznej?
– Bo to nie są posiadacze, w przeciwieństwie do myśliwych, którzy używają broni względnie swobodnie na całym terytorium Polski. Kula myśliwska wyrywa całe partie ciała.
Myśliwi bronią się, że to liczby z zakresu błędu statystycznego. Co roku odbywa się 4,5 mln polowań i zabija ok. 600 tys. zwierząt.
– Jeżeli dla myśliwych śmierć i rany są statystycznie nieistotne, to w takim razie niech ze swoich szeregów i ze swoich rodzin wybiorą osoby do śmierci od myśliwskiej kuli lub do zranienia. Może, gdy to sobie wyobrażą, poczują w końcu, o jaki wyraz człowieczeństwa tu chodzi. Jak tak można szafować czyimś życiem?! Znam ten argument, wykrzyczała mi go kiedyś prosto w twarz była rzeczniczka PZŁ: „Cóż to za ilość?! Ile osób ginie na drogach?!“. Tylko że z samochodów zrezygnować nie możemy, a z myślistwa i owszem, bo jest dobrowolne. Myśliwi nie są przymuszani do polowań, tylko ochoczo idą do lasu pozabijać. A przy okazji giną ich koledzy, zięciowie, żony czy synowie, którzy poszli z nimi lub kompletnie postronne osoby. Sam prawie zginąłem na polowaniu, kula ostrzygła mi włosy. Innym razem przeszyła but, milimetr od dużego palca.
Przez lata, żyjąc po obu stronach tej barykady, stało się dla mnie oczywiste, że żeby być myśliwym, trzeba wykształcać w sobie odporność na regularnie powtarzającą się śmierć, którą się zadaje oraz straszne rany. Musi pojawić się wysoka, osobista niewrażliwość. Nie ma co odwracać od tego oczu. Bez trwałego znieczulenia nie da się ciągle zabijać i ranić takiej liczby zwierząt. Oraz, zdaniem myśliwych, „statystycznie pomijalną“ liczbę ludzi.
Zenon Kruczyński – publicysta, aktywista, autor książek „Farba znaczy krew“, „Ilustrowany samouczek antymyśliwski“ i „Uczeń zen i sarna“ (premiera w kwietniu 2025 r.). Były myśliwy, mieszka na wsi.