Gdyby wtedy Polacy kupili odmienionego koncyliacyjnego, spokojnego Jarosława Kaczyńskiego, historia Polski mogłaby wyglądać inaczej. Ale nie dość, że elektorat nie uwierzył w przemianę prezesa PiS, to jemu samemu szybko się nie spodobała.
„Na prezydenta tylko ty“. Niech się pan trzyma
Lech Kaczyński wczesną wiosną 2010 r. w sondażach wyglądał słabiutko. Więcej badanych mu nie ufało, niż ufało, w sondażu prezydenckim z 29 marca zdecydowanie (18,7 proc.) przegrywał z Bronisławem Komorowskim (39 proc.). Według konstytucyjnego kalendarza wybory miały się odbyć dopiero w okolicach 3 października, ale była to jednak olbrzymia strata.
10 kwietnia zmienił wszystko. W katastrofie pod Smoleńskiem zginęło 96 osób, w tym prezydent Kaczyński oraz kandydat SLD Jerzy Szmajdziński, wybory musiały zostać zorganizowane natychmiast. Szykujące się na długi marsz sztaby musiały przestawić się na sprint.
Jeszcze jesienią 2009 r. Donald Tusk ogłosił, że w wyborach nie wystartuje (w tym samym czasie w Sejmie został złożony projekt zmiany konstytucji, która zmieniała ustrój na kanclerski), a w partyjnych prawyborach Bronisław Komorowski (68,5 proc.) pokonał Radosława Sikorskiego (31,5 proc.).
W PiS padały nazwiska Zyty Gilowskiej, Zbigniewa Romaszewskiego, Jana Olszewskiego, Zbigniewa Ziobry. Jarosław Kaczyński nigdy startować nie chciał. – Nie sądzę, bym miał jakiekolwiek szanse. Łatwo wyobrażam sobie zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych, ale mojego zwycięstwa w wyborach prezydenckich sobie nie wyobrażam – mówił w lutym 2010 r. w „Newsweeku“.
To ważne zastrzeżenie: świat był inny. Twitter dopiero raczkował, nie było „Sieci“ ani „Do Rzeczy“, Kaczyński udzielał wywiadów „Newsweekowi“, a Jarosław Marek Rymkiewicz wysyłał wiersze do „Rzeczpospolitej“.
Ojczyzna jest w potrzebie – to znaczy: łajdacy
Znów wzięli się do swojej odwiecznej tu pracy
Polska – mówią – i owszem to nawet rzecz miła
Ale wprzód niech przeprosi tych których skrzywdziła
Polska – mówią – wspaniale lecz trzeba po trochu
Ją ucywilizować – niech klęczy na grochu
Niech zmądrzeje niech zmieni swoje obyczaje
Bo z tymi moheram i to się żyć nie daje
[…]
To co nas podzieliło – to się już nie sklei
Nie można oddać Polski w ręce jej złodziei
Którzy chcą ją nam ukraść i odsprzedać światu
Jarosławie! Pan jeszcze coś jest winien Bratu!
Dokąd idziecie? Z Polską co się będzie działo?
O to nas teraz pyta to spalone ciało
I jest tak że Pan musi coś zrobić w tej sprawie
Niech się Pan trzyma – Drogi Panie Jarosławie
Kaczyński zdecydował się na start, lecz nie posłuchał poety. Szefową sztabu mianował wrażliwą społecznie twarz PiS Joannę Kluzik-Rostkowską, a rzecznikiem kampanii – partyjnego liberała Pawła Poncyljusza. Słowem: wyeksponował centrum, a schował przedstawicieli zakonu Porozumienia Centrum oraz radykałów typu Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego.
– Znam Jarosława jako sympatycznego faceta z dużym wdziękiem i dystansem do siebie. Chciałabym, żeby taki umiał się pokazać w sytuacjach publicznych – mówiła na starcie kampanii „Polityce“ Kluzik-Rostkowska. Sztab Kaczyńskiego wynajął piętro w Hotelu Europejskim, mieszczącym się naprzeciwko pałacu prezydenckiego w Warszawie. Wolontariusze dzwonili stamtąd przekonywać do głosu na prezesa, były w Europejskim sale na konferencje prasowe, a nawet miejsce do zabawy dla dzieci. To był sztab otwarty, przechodnie wchodzili tam także po to, by na ręce sztabowców złożyć kondolencje Kaczyńskiemu.
Na fali współczucia po tragedii smoleńskiej Kaczyński zaczął wzbudzać zdecydowanie cieplejsze uczucia. Już w kwietniu awansował do piątki polityków cieszących się największym zaufaniem (do lipca wskaźnik zaufania miał tylko rosnąć). Strategia sztabu opierała się na wykorzystaniu tej emocji.
I na tym, żeby kandydat nie był nadmiernie eksploatowany. Kaczyński zniknął, w jego imieniu wypowiadała się Kluzik-Rostkowska. W PO było podobnie, tam szefową sztabu została Małgorzata Kidawa-Błońska. I tyle, jeśli chodzi o obecność kobiet w tej kampanii, bo na kartach do głosowania wyborcy zastali dziesięciu mężczyzn w wieku średnim i starszym.
„Na prezydenta tylko ty“. Prezes lewicujący
„Odruch współczucia i sympatii milionów Rosjan został przez Polaków dostrzeżony. Został dostrzeżony i doceniony. Dziękujemy za każdą łzę, za każdy zapalony znicz, za każde wzruszające słowo. Są w historii takie momenty, które potrafią zmienić wszystko, które potrafią zmienić bieg historii. Mam nadzieję i taką nadzieję mają także miliony Polaków (…) że taki moment nadchodzi, że dojdzie do tej wielkiej potrzebnej zmiany – dla nas, dla naszych dzieci, dla naszych wnuków“ – mówił Kaczyński do Rosjan w filmiku (z napisami cyrylicą) opublikowanym w trakcie kampanii.
Prezes eksponował przez kilka tygodni wszystkie te cechy, których nie ujawniał przez poprzednie 20 lat. W zajmującej się celebrytami „Gali“ opowiadał o emocjach. Fotografował się z bratanicą Martą, za którą wcześniej nie przepadał. Apelował o zakończenie wojny polsko-polskiej. Porzucił temat dekomunizacji („powinniśmy się dziś zajmować problemami drugiego dziesięciolecia XXI w.“). Przymilał się do SLD („Niech nam mówią, że jesteśmy lewicowi. Ja już będę od dziś używał słowa postkomunizm“). Józefa Oleksego nazwał „lewicowym politykiem średniostarszego pokolenia“, a Gierka cenił za to, że „opozycję jakoś tam tolerował, a nie zamykał do więzienia“.
Sztab robił wszystko, by przekonać wyborców, że po Smoleńsku narodził się nowy polityk, z inną wrażliwością, innymi metodami dążący do celu.
– To dziś najistotniejsze pytanie polskiej polityki: na ile nowy Jarosław Kaczyński jest prawdziwy? – pytali pod koniec maja w „Newsweeku“ Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz. A psycholożka Hanna Hammer wyjaśniała: – Ludzie się nie zmieniają. Mogą prezentować inne postawy pod wpływem koniunktury, ale ich osobowość się nie zmienia. Dlatego w trwałą zmianę Jarosława Kaczyńskiego nie wierzę.
„Na prezydenta tylko ty“. Przeciw IV RP
– Partia, która fetuje generała Jaruzelskiego, powinna być określana mianem postkomunistycznej. Kaczyński jest pewny, że wszyscy tak mu ufają, że znoszą to jako wymóg kampanii. Ale na jego miejscu nie byłbym tego taki pewny – grzmiał w radiu TOK FM Piotr Semka. Jadwiga Staniszkis twierdziła, że z „kwestią lewicową“ prezes przesadził. – Niech Kaczyński wyjaśni swój zwrot. Jeżeli nie wytłumaczy, nie oddzieli układu od SLD, to strzelił sobie w stopę.
Kokietowanie wyborców SLD wynikało jednak z okoliczności. Grzegorz Napieralski nie był pierwszym wyborem po śmierci Szmajdzińskiego, zaczynał z ledwie 3 proc. poparcia w sondażach, ale w pierwszej turze zajął trzecie miejsce ze świetnym wynikiem 13,6 proc. Zagłosowało na niego 2,3 mln ludzi. To więcej, niż kandydaci Lewicy zebrali w sumie w wyborach 2015, 2020 i – ryzyko pomyłki jest niewielkie – 2025. „Polityka“ pisała na okładce, że „wyborcy Grzegorza Napieralskiego wybiorą nam prezydenta“, i dlatego Kaczyński tak bardzo się do nich wdzięczył. Pamiętał zapewne, że pięć lat wcześniej jego brat przegrał w pierwszej turze z Tuskiem, a triumf w drugiej zapewniło mu przejęcie większości wyborców trzeciego w stawce Andrzeja Leppera.
Napieralski nie miał wyrafinowanego programu, ale był zupełnie inny od pozostałych kandydatów. Najmłodszy w stawce (rocznik 1974), niezużyty jak większość kandydatów (startowali tacy weterani jak Janusz Korwin-Mikke, Waldemar Pawlak, Andrzej Lepper, Andrzej Olechowski, Marek Jurek) i z sercem po lewej stronie. Gdy ktoś taki przestrzegał przed zagrożeniem, jakim miała być „IV RP budowana wspólnie przez PO i PiS“, brzmiał wiarygodnie. To Napieralski w największym stopniu postawił na kampanię bezpośrednią, ruszył do miast i miasteczek, kopiując Aleksandra Kwaśniewskiego z 1995 r. To było jedyne wyjście: media centralne od początku koncentrowały się bowiem na pojedynku kandydatów PO i PiS.
Choć przed drugą turą ludzie lewicy – m.in. Kwaśniewski i Włodzimierz Cimoszewicz – apelowali, by głosować na Komorowskiego, Napieralski nie poparł żadnego kandydata. Według szacunków prof. Radosława Markowskiego jedna trzecia wyborców lidera SLD postawiła na Kaczyńskiego.
„Na prezydenta tylko ty“. „Miałem dziś przyjemność“
– „Wiadomości“ TVP są na wojnie, którą muszą wygrać – mówił anonimowo reporter dziennika „Gazecie Wyborczej“. Publiczna jedynka przypadła partii Kaczyńskiego przy podziale telewizyjnych łupów między SLD i PiS. Nie była to propaganda tak tępa, jak później za Jacka Kurskiego, ale przekaz musiał być jednoznaczny. Szefem TVP 1 został Witold Gadowski (dziś felietonista Niezalezna.pl). Szefem publicystyki – Stanisław Janecki (dziś felietonista Sieci). Szefem „Wiadomości“ – Jacek Karnowski (dziś naczelny „Sieci“), jego zastępczynią – Marzena Paczuska (ważna postać TVP Kurskiego, dziś w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji z nominacji Andrzeja Dudy).
W debacie prezydenckiej TVP1 reprezentowała zaś Joanna Lichocka, późniejsza posłanka PiS. Można by tak długo wymieniać, kluczowe jest to, że według badań Fundacji Batorego we wszystkich programach informacyjnych TVP podczas kampanii zdecydowanie dominowało negatywne przedstawianie Komorowskiego, przy zdecydowanie pozytywnym obrazie Kaczyńskiego i Napieralskiego. W TVP1, jeszcze w trakcie kampanii, odbyła się premiera „filmu dokumentalnego“ (cudzysłów nieprzypadkowy) „Solidarni 2010“ Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, w którym pojawia się coś, co później zostanie nazwane „kłamstwem smoleńskim“.
Żeby było jasne: Komorowski wiele robił, by te wybory przegrać. Przez całą kampanię pokazywał talent do wpadek, który miał zdecydować o porażce w 2015 r. Pod koniec maja zarówno Smoleńsk, jak i kampanię prezydencką przykryła powódź. Służby ewakuowały ponad 30 tys. ludzi, zginęło 25 osób. Komorowski mówił: „Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do Bałtyku“. W zalanym Kaniowie koło Bielska-Białej stwierdził: „W zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem“. Innym razem rzekł: „Miałem dziś przyjemność wizytowania terenów powodziowych“. Gdyby wtedy media społecznościowe odgrywały taką rolę, jak choćby w 2015 r., Komorowskiemu o zwycięstwo byłoby zdecydowanie trudniej.
„Na prezydenta tylko ty“. Polityka złości
Im bliżej końca kampanii, tym bardziej zadaniem anty-PiS (to pojęcie z lat późniejszych, ale całkowicie uprawnione) było przypominanie, jaki naprawdę jest Kaczyński. Stąd określenie „farbowany lis“ Bronisława Komorowskiego i „wilk, który przebrał się za babcię i mówił słodkie słowa, żeby zjeść Kapturka“ prof. Tomasza Nałęcza (późniejszego doradcy Komorowskiego). Donald Tusk przypominał natomiast, że „Kaczyński zawsze był gotów do każdej deklaracji, żeby mieć władzę“.
Wygrana Komorowskiego pokazała, jak bardzo mieli oni rację. Kluzik-Rostkowska została wykluczona z PiS za „szkodzenie partii“, a Kaczyński zaczął opowiadać w mediach, że przez całą kampanię był na bardzo silnych lekach uspokajających (czemu zaprzeczał później Adam Bielan). „Wygląda na to, że zmiękczanie mojego wizerunku kompletnie nic nie dało, a tylko zdemobilizowało nasz twardy elektorat“ – mówił prezes w „Newsweeku“ pod koniec września. To był już ten Kaczyński, jakiego znamy dziś. Agresywny, zakładający złe intencje, zapowiadający, że Komorowskiemu i Tuskowi nie poda ręki.
„Konflikt i podział – to tradycyjny sposób uprawiania polityki przez Kaczyńskiego i PiS. Wszystko, co mogłoby obraz ustalonego dobra i zła zmącić, trzeba napiętnować“ – pisała już w lipcu w „Polityce“ Janina Paradowska. Na okładce redakcja umieściła psa z wyszczerzonymi zębami z tytułem: „Polska warcząca. Wróciła polityka złości“.
Wojna polsko-polska odpalona na cały regulator i populistyczna kampania w 2015 r. dały mu osiem lat rządów. To może być trafna obserwacja prezesa: Polki i Polacy lubią opowiadać o narodowej zgodzie, ale świetnie się czują w logice polaryzacji. Prezes będzie wykorzystywał to paliwo tak długo, jak się da.
Czym jest podcast „Na prezydenta tylko ty“?
„Czarna teczka“, „Wybierzmy przyszłość oraz styl“, „dziadek z Wehrmachtu“ – wszyscy znają te frazy, wszystkie pochodzą z kampanii prezydenckich, o wszystkich Dominika Długosz i Michał Szadkowski opowiadają w podcaście „Na prezydenta tylko ty“. Podcast reporterki politycznej i redaktora naczelnego „Newsweeka“ opowiada o kampaniach wyborczych po 1989 r.
– To nie jest tylko podcast historyczny. Niektóre wątków, ludzi, konfliktów wciąż mają olbrzymi wpływ na naszą codzienność – mówi Michał Szadkowski, redaktor naczelny tygodnika „Newsweek“.
Autorka i autor nie oceniają prezydentów i prezydentur, skupiają się na drodze, która jednych doprowadziła do pałacu, a innym zakończyła karierę polityczną. – Wiele z tych kampanii obsługiwałam, znam kulisy, o których nasi słuchacze i słuchaczki na pewno nie słyszeli. Dzięki naszemu podcastowi je poznają – mówi Dominika Długosz.